+7
Taisa 22 stycznia 2015 22:18
Marcowe, niedzielne popołudnie. Od naszego ostatniego wyjazdu minęło już prawie 10 miesięcy, więc chęć podróżowania wzrasta z każdym dniem, osiągając niebezpieczny poziom. Odwiedzam f4f kilka razy dziennie. I oto jest! Promocja Iberii na loty do Ameryki Środkowej i Południowej. Nie ma chwili do zastanowienia. W zasadzie do dziś nie wiem, czemu w mgnieniu oka zdecydowaliśmy się właśnie na Gwatemalę, choć nie była najtańszym kierunkiem. Tak czy siak, 900 zł za osobę było super ceną. Urlop? Nie ma czasu kalkulować, dzwonić do pracy – kupujemy bilety!
Kiedy emocje nieco opadły i błagalny mail do firmy o 3 tygodnie wolnego został wysłany, rozpoczęliśmy fazę planowania. Dokupiliśmy dolot do Malagi Norwegianem. Wracać mieliśmy do Paryża, gdzie postanowiliśmy zostać 3 dni. Stamtąd Air France do Warszawy. Cała wyprawa miała trwać 3 tygodnie, z tego w Gwatemali mieliśmy spędzić 14 dni. Na początku wydawało się to nam optymalnym czasem. Potem, jak to zwykle bywa, żałowaliśmy, że nie mamy dwóch miesięcy.
W październikowe popołudnie wybiła godzina zero. Lot do Malagi minął szybko, wylądowaliśmy tuż przed północą. Postanowiliśmy nocować na lotnisku. Rozłożyliśmy śpiwory przy ścianie na hali odlotów. Plecaki przypięliśmy do metalowych rur. Nikt nas nie przeganiał i naprawdę udało się nam wypocząć przed kolejnym odcinkiem podróży.



Wczesnym rankiem znaleźliśmy się w samolocie do Madrytu, w którym spotkaliśmy innych podróżników, którzy skorzystali z promocji Iberii i wybierali się do Peru.
Według tablicy odlotów na lotnisku w Madrycie potrzebowaliśmy ponad godziny, by dostać się w tranzycie do naszego gate’u. Tyle też mieliśmy do odlotu do Gwatemali, więc ruszyliśmy szybkim marszem w poszukiwaniu naszego terminala. Okazało się, że doszliśmy do gate’u w 20 minut i to jeszcze zahaczając o wolnocłówkę:). Jak kobieta chce, to potrafi!
Podczas lotu, tuż po pierwszym posiłku, personel pokładowy zarządził zasłonienie okien i wygaszenie świateł w kabinie. I nie ma zmiłuj – nie ma oglądania chmurek, wszyscy mają spać!:) (system IFE nie działał, więc nawet na film nie można było liczyć) Na około godzinę przed lądowaniem zobaczyliśmy ląd. Pod nami niebezpiecznie budowały się chmury burzowe. No tak, w końcu październik do w Gwatemali pora deszczowa. Ma to swoje plusy – mniej turystów, niższe ceny - i oczywiste minusy. Jak się okazało, pora deszczowa od razu dała się nam we znaki. Podczas podejścia do lądowania z niedowierzaniem patrzyliśmy na to, co jest pod nami. No i wykrakaliśmy – dwa go-around’y! Przed trzecim podejściem kapitan wreszcie przemówił (oczywiście tylko po hiszpańsku), że jeśli teraz się nie uda, lecimy do Salwadoru. No pięknie! Tego w planach nie mieliśmy. Wizja słonecznych plaż Belize niebezpiecznie się oddaliła.
W końcu, po prawie godzinie w holdingu, niebo się nieco przejaśniło i wylądowaliśmy z dwugodzinnym opóźnieniem. Pierwsze odczucia – wilgotno i zimno! Tuż po wejściu do terminala jesteśmy skanowani - świat opanowała fobia eboli, która dotarła aż tu.
Czytaliśmy, że po wyjściu z terminala zostaniemy zaatakowani przez kierowców proponujących podwózkę do Antigua. Wychodzimy i… o święta naiwności! Nikt się nami nie interesuje, busów nie ma. No tak, jest już noc, najmniej turystyczny miesiąc w roku. W końcu znajdujemy jeden minivan. Razem z nami jedzie jeszcze jeden turysta. Po drodze kierowca zabiera jeszcze swoją dziewczynę, z którą prowadzi ożywioną dyskusję przez całą drogę.
Kiedy wjeżdżamy do Antigua, miasto jest wyludnione. Nikogo na ulicach, ciemno i pada. Na szczęście mamy rezerwację w hostelu. Pytamy właścicielki o możliwość pojechania do Monterrico z samego rana. Busa nie ma (martwy sezon), ale zawiezie nas jej znajomy za "busową" cenę. Po zimnym prysznicu padamy jak muchy. Budzimy się rano. Idziemy na spacer po mieście. Jest zimno, mglisto i mży. Antigua powoli budzi się do życia. Otwierają się kawiarnie, dzieci idą do szkół. Nigdzie nie widać turystów. Nad miastem majestatycznie górują wulkany. Otaczają je praktycznie ze wszystkich stron. Budzą respekt.







Po godzinie wracamy do hostelu na śniadanie. O 8 wyjeżdżamy do Monterrico – miejscowości położonej nad brzegiem Pacyfiku. Podczas jazdy klimat się zmienia. Po minięciu wulkanów niebo się rozpogadza, wychodzi słońce. Jest o wiele cieplej.



W Monterrico jesteśmy w południe. Idziemy do hotelu el Delfin, chyba najtańszego w okolicy. Monterrico jest najpopularniejszą nadmorską miejscowością w Gwatemali. Wielu bogatych gwatemalczyków ma w okolicy domy. Zjeżdżają się tu w weekendy. Jednak teraz jest środa. Większość hoteli zamknięta. W mieście praktycznie nie ma żywej duszy. Nawet w sklepach – pomimo, że otwartych – brak sprzedawców. Brak też cen, więc nawet nie wiemy, ile zostawić za wodę i spray przeciwko komarom…
Idziemy na plażę. Tylko my, ocean i dziesiątki bezpańskich psów, nauczonych przez białych turystów, że zawsze coś od nich dostaną. No i wiatr. Wieje tak mocno, że jesteśmy wciąż smagani przez unoszący się czarny piasek. Wieczorem, po tym swoistym peelingu, wyglądamy jak raki:). Umawiamy się z jednym lokalsem, że rano zawiezie nas łódką na mangrowce. Mamy się spotkać z nim o 5 rano na ulicy.









W nocy przychodzi sztorm. Poważnie się zastanawiamy, czy prowizoryczny dach w naszym pokoju wytrzyma. Poranna wycieczka też staje pod znakiem zapytania. Mimo to, wstajemy o 4:30. Wciąż pada. Czekamy w kompletnych ciemnościach na naszego przewodnika. Ten się jednak nie zjawia. Spotykamy dwójkę Niemców – im się bardziej poszczęściło, ich przewodnik się zjawił. Nie zastanawiając się długo, dołączamy do nich. Jesteśmy jedynymi turystami, którzy dziś płyną zobaczyć mangrowce. Na szczęście przestaje padać. Obserwujemy dziką przyrodę. Cisza, śpiew budzących się ptaków. Niesamowite przeżycie. Łódka powoli płynie przez mangrowce, często trzeba się pochylać, odpychać od siebie gałęzie.





Po 1,5 godziny wracamy. Zapraszamy naszego przewodnika na śniadanie, rozmawiamy o Gwatemali. Mężczyzna opowiada nam o swoim życiu, planach na przyszłość.
Po śniadaniu idziemy plażą przed siebie, gdzie nogi poniosą. Chmurzy się. Ascetyczny krajobraz. Czarno – biało. Robimy kilka kilometrów, spotykając po drodze dwie osoby. Śmiałkowie postanawiają się wykąpać, jednak fale są tak wysokie, że wchodzą jedynie do kolan. To wystarczy, by woda przy najbliższej większej fali zalała ich po szyję i przewróciła.



Po południu wracamy do Antigua. Tym razem jedziemy większym busikiem, ale nie ma z nami innych turystów, tylko lokalsi. Łamanym hiszpańskim, bardziej na migi, proszę kierowcę, by się zatrzymał po drodze. Lokalna ludność pozyskuje tu z oceanu gąbki. Suszą się setkami przed chatami. Kierowca staje przed domem znajomych. Ci są zdziwieni, że ktoś chce kupić gąbki, więc nie do końca wiedzą, jaką cenę nam zaproponować. W końcu staje na dolarze za sztukę. Stwierdzam, że to świetne prezenty, więc proszę o 8. Łukasz jest przerażony, jak się z nimi zabierzemy. Ej, przecież nie mogą być TAAKIE wielkie, prawda?... Kiedy zza rogu wyłania się kobieta z naszym pakunkiem, lekko uginają się pode mną nogi. To nie jest gąbka, jaką można kupić u nas w drogerii za jakieś gigantyczne pieniądze (kawałek 10 cm kosztuje prawie 10 zł). To loofah, o długości metra. W przekroju każda ma ok 30 cm. Pomnóżmy to przez osiem. Dostaliśmy pakunek większy od naszych obu plecaków razem. No cóż, trzeba zrobić dobrą minę do złej gry. Płacimy i próbujemy jakoś to upchnąć do busa. Lokalsi, którzy z nami jadą, nie ukrywają swojego rozbawienia i otwarcie nas obgadują. Wcześniej na plaży w Monterrico zebrałam całą siatkę dużych kawałków naturalnego pumeksu. Staram się więc nie słuchać prześmiewczych komentarzy, wyobrażam sobie moje domowe spa po powrocie:).
Do Antigua przyjeżdżamy wieczorem, po zmroku. W hostelu na dzień dobry wita nas gromki śmiech właściciela. No tak, gąbki. Przynajmniej przełamaliśmy lody. Wykupujemy wycieczkę na wulkan na następny dzień. Zaczyna padać, robi się zimno. Łazienka nie ma szyb w oknie ani ciepłej wody. Prysznic przypomina więc raczej kąpiel morsa, niż Karaiby. Zaciskam zęby i obiecuję sobie, że za kilka dni, na północy, w końcu się wygrzeję.
Z samego rana jedziemy na wulkan Pacaya.



Nareszcie objawili się nam jacyś turyści! Jest nas w grupie ok. 15 osób. Przewodniczka, która ma się z nami wspinać, nie mówi po angielsku. Zaczynamy podejście. Czytałam, że jest dość ciężko, ale tak? Pierwsza część trasy, o nachyleniu ok 40 stopni, jest dla mnie zabójcza. Przewodniczka nie pozwala się zatrzymać. Za nami idą lokalsi z kucykami. Nagabują, żeby z nich skorzystać. Poganiają nas od tyłu, więc nawet zwolnic się nie da. Czuję się, jak na jakimś obozie przetrwania, co chwila ktoś na nas pokrzykuje. Ok, przyznaję się – nie jestem fanką wysiłku fizycznego. Jakoś nie przemawia do mnie to, że można czerpać przyjemność z katowania się ćwiczeniami czy bieganiem. No to mam za swoje. Kręci mi się w głowie, nie mogę złapać tchu. Mam mroczki przed oczami. Poddaję się. Hańba. Korzystam z jednego z kucyków. Na szczęście nie tylko ja. Hańba jakby nieco mniejsza. Za kilka minut zaczyna się łagodniejsze podejście. Może mogłam jednak wytrzymać? Już się nie dowiem. Nie ma opcji zejścia z kucyka aż do szczytu:). Podwózka kosztuje mnie 13 dolarów. Wstyd.
Na górze księżycowy widok. Niesamowicie. Zapominam o mojej hańbie i chłonę otoczenie (czyt. chłonę siarkę z powietrza, jej opary wszędzie się tu unoszą). Pacaya ostatnio wybuchła pół roku temu. W kraterze Amerykanie tradycyjnie pieką marschmallows. Jakoś tego nie czuję. Łukasz próbuje jednego. Resztę paczki oddaje wniebowziętym Amerykanom. Z krateru wchodzimy jeszcze kilkadziesiąt metrów wyżej. Przy dobrej pogodzie rozpościera się stąd cudowny widok. Muszę uwierzyć na słowo. Pomimo, że nie pada, niebo spowijają chmury.





Kiedy schodzimy, przejaśnia się i wychodzi słońce, robi się gorąco. Mijamy kolejne grupy, które dopiero wchodzą na górę. Będą mieć lepsze widoki.



Popołudnie poświęcamy na zwiedzanie Antigua. Najpierw wspinamy się na Cerro de la Cruz. Spotykamy tam wycieczkę gwatemalczyków. Siedzimy w ciszy kilkanaście minut.



Powoli nadciągają chmury. Musimy się pospieszyć. Po zejściu na dół chodzimy bez celu, podziwiając miasto. Opuszczone, zniszczone kościoły, kolonialne domy. Zatrzymujemy się na jedzenie na ulicy. Obserwujemy ceremonię pogrzebową w jednym z kościołów. Na głównym placu odbywa się jakieś święto, jest parada i orkiestra. Dopiero burza, już po zmroku, przegania nas z powrotem do hostelu.









Rano mamy jechać nad jezioro Atitlan. Dziwnie się czuję. No trudno, bilet do Panajachel kupiony, jedziemy. W Panajachel czekamy na łódź do San Pedro la Laguna. Na nic zda się targowanie – cena podana jeszcze miesiąc wcześniej w Internecie już nie obowiązuje. Płac i płacz, jeśli chcesz się przeprawić przez jezioro. Do San Pedro dopływam półżywa. Wczorajszy posiłek na ulicy. Znajdujemy hostel. Ja resztę dnia cierpię w pokoju. Łukasz, siłą rzeczy unieruchomiony, spędza popołudnie na hamaku. Jest czas na zgranie zdjęć, skype’a, przepakowanie gąbek:).



Następnego dnia, ponieważ nie czuję się nic a nic lepiej, postanawiamy zdać się na lokalne medykamenty. Jest niedziela, lekarz nie przyjmuje. Mam szczęście, jedna apteka jest czynna. Pomimo bariery językowej farmaceuta przekazuje mi, że najpewniej mam amebę i sprzedaje mi spod lady tabletki na receptę. Nie wiem, na ile diagnoza była trafiona a na ile poddałam się sile sugestii – po godzinie jestem w stanie jako tako funkcjonować. Idziemy zwiedzać miasto. Trafiamy na niedzielny targ. Jesteśmy jedynymi białymi, wszyscy się za nami oglądają. Kupujemy belę tradycyjnego, robionego na miejscu materiału. Ponieważ jestem bardzo osłabiona, przysiadamy w parku. W kościele właśnie skończyła się msza. Podglądamy lokalną ludność. Kobiety z każdego plemienia noszą ubrania w innych kolorach. Urzeka nas feeria barw. Czas szybko leci. Po godzinie idziemy dalej. Opuszczamy miasto, idziemy drogą wzdłuż jeziora.



Niestety, trzeba wracać. Popołudniu jedziemy bezpośrednio do Flores. Miał być duży, luksusowy autokar odjeżdżający spod naszego hostelu. Tak przynajmniej mówił człowiek w agencji, która sprzedała nam bilet. Rzeczywistość jest zgoła inna, zresztą bilety od razu wydały się nam podejrzanie tanie. Podjeżdża niewielki bus, do którego kierowca zamierza wpakować 15 osób. Niemożliwe? A założymy się?:) No, wtedy nie było nam do śmiechu. Ja półżywa, ściśnięta jak szparag w słoiku. Łukasz z prawie całym naszym dobytkiem na kolanach, bo zabrakło miejsca na dachu, a bagażnik służy przecież do przewozu osób, nie mienia. Okien nie dało się otworzyć, a niektórzy z naszych współtowarzyszy chyba dawno nie zaznali prysznica:). Do tego kierowca – kamikadze. Żołądek wywraca się do góry nogami na serpentynach na zboczach wulkanów. Kiedy dojeżdżamy do Antigua, mam ochotę znaleźć jakiś hostel i darować sobie jazdę do Flores. Szczególnie, że kierowca nas tu wyrzuca i „radźcie sobie sami”. Pracownica w agencji turystycznej, gdzie nas wysadzono, nie bardzo wie, co z nami zrobić. Daje nam bilety na bus Gwatemala – Flores. A jak się dostać do Gwatemali? Za chwilę będzie jechał jakiś bus, to nas podwiezie.
W końcu w stolicy wsiadamy do docelowego busa. I znów zdziwienie – poza nami i dwójką Brazylijczyków sami Gwatemalczycy. Naprawdę nie ma turystów? Czy to może autobus dla lokalsów?
Przed wyjazdem naczytaliśmy się o tzw. el Coyote z Flores, czyli o człowieku z blizną. Że naciąga, że drogo, że niski standard, nic od niego nie kupować. Wysiadamy we Flores pomni wszystkich ostrzeżeń i kogo od razu spotykamy? Człowieka z blizną na twarzy:). Grzecznie podziękowaliśmy za wszelkie usługi. Nie był nachalny. Wiedział, że do niego wrócimy:).
Do hostelu dotarliśmy przed 6 rano. Zamknięty na cztery spusty. Sąsiad każe czekać. Siadamy więc na ulicy i czekamy. Niebawem przychodzi pracownica, wpuszcza nas do środka. Pozwala zostawić rzeczy na zapleczu – pokój będzie wolny dopiero popołudniu. Próbujemy kupić od niej bilety na bus do Tikal. Niestety, godziny nam nie odpowiadają. Chcemy spędzić tam jak najwięcej czasu, czyli jechać już – o 6, i wracać o 18. Kobieta mówi, że to niemożliwe. Kiedyś był lokalny bus, ale już nie jeździ. Nie wiemy, co robić. Idziemy na główny plac przy wjeździe na wyspę. Spotykamy tam znów el Coyote. Wyżalamy się. I co się okazuje? Możemy jechać zaraz i wrócić o 18, busikiem, który zawozi pracowników do Tikal. Cena oczywiście jak za bus turystyczny, ale godziny nam pasują, więc bierzemy z pocałowaniem ręki. Będziemy mieć dużo czasu na eksplorację ruin.



Tikal robi na nas niesamowite wrażenie. Zboczenie zawodowe – oboje studiowaliśmy archeologię. Dzień mija nam jak z bicza strzelił. Pomimo, że jestem nadal osłabiona, zwiedzamy całe stanowisko. Razem z biletem otrzymaliśmy pomocną mapkę, więc można nawet oszacować, ile się będzie szło do każdego z kompleksów.
Stanowisko położone jest w dżungli. W większości miejsc jesteśmy sami. jeśli nie liczyć setek ptaków, małp i innych stworzeń. Nawet na głównym placu spotykamy tylko kilkanaście osób. Paru Amerykanów, reszta to Gwatemalczycy. Na większość piramid można się wspinać, podziwiać widoki. Najlepszy jest z templo IV. Po prostu poraża. Siedzimy w ciszy kilkadziesiąt minut. Mamy czas.
Większość stanowiska pozostaje nadal nieodkopana. Spacerując pomiędzy poszczególnymi świątyniami, mija się wiele porośniętych drzewami pagórków – to majańskie świątynie. Tikal rozpościera się na ładnych kilku kilometrach kwadratowych, tak więc żeby zobaczyć wszystko (i nie robić tego w zabójczym tempie), potrzeba całego dnia, a optymalnie noclegu w jednym z pobliskich hoteli.



















Z parku wyszliśmy po 17. Minęliśmy grupę Gwatemalczyków idącą podziwiać zachód słońca na gran plaza. Tego dnia to nie był dobry pomysł. Dosłownie kilka minut później lunęło. Schroniliśmy się na prowizorycznym przystanku. Byliśmy sami, nawet „wioska” dla turystów była już zamknięta. Po chwili deszcz ustał i pojawiła się tęcza. A razem z nią nasz bus. Po drodze zabraliśmy kilku pracowników z Tikal. Znów zaczęło padać. Kolację zjedliśmy w naszym hostelu – jako jedyny we Flores oferował dania inspirowane kuchnią Majów. Hostel prowadzony jest przez archeologów, którzy biorą udział w wykopaliskach w pobliskim Yaxha. Załapaliśmy się nawet na wykład o badaniach na tamtejszym stanowisku. Następnego dnia chcieliśmy tam pojechać, jednak poza sezonem turystycznym można się tam dostać tylko taksówką, a cena, którą nam zaproponowano, i która nie podlegała negocjacjom, skutecznie ostudziła nasze zapały.
Następny dzień spędziliśmy więc na słodkim nic nierobieniu we Flores. O ile słodkim nic nierobieniem można nazwać wypad do Santa Elena – miejscowości położonej za mostem. Upał był tak dokuczliwy, że szybko stamtąd wróciliśmy. Relaks na hamakach, zimne napoje – tego nam było trzeba po ostatnich dniach.
Początkowo w planach mieliśmy tylko Gwatemalę, ale jeden rzut oka na mapę, następnie wyszukiwarka zdjęć google i… nasze plany poszerzyły się o Belize. Wszyscy turyści jak pszczoły do miodu lgną na Ambergris Caye. Panuje tam klimat rodem z turystycznych przetwórni na Dominikanie, ceny też przysparzają o szybsze bicie backpackerskiego serca. Zdecydowaliśmy się więc na Caye Caulker. Busem dojechaliśmy do Belize City, stamtąd szybką łodzią pomknęliśmy w kierunku raju.
Już wysiadając na molo wiedzieliśmy, że to jest to! Nie jestem osobą, która czuje takie rajskie klimaty i wylegiwanie się na plaży, ale tym razem miałam łzy w oczach. Maleńka wyspa, kilkanaście hosteli, szkoła, sklepy, kościół. I tyle. Klimat mocno backpackerski. Północ wyspy bardziej imprezowa, oblegana przez Amerykanów. Udaliśmy się więc na południe, do Ignacio’s Beach Cabin. Z przystani kilkaset metrów. Jednak w upale i z naszym majdanem (poza gąbkami miałam już przecież pumeksy, belę materiału, zastygniętą lawę z wulkanu, kamyczki, muszelki i inne babskie wyjazdowe imponderabilia), była to droga przez mękę. Niemniej opłaciło się! Miejsce jest bajeczne! Za 10 dolarów dostajecie własną chatkę z podstawową łazienką (bez ciepłej wody), z hamakiem i widokiem na morze.









Spędziliśmy tu dwa leniwe dni. Upłynęły nam one głównie na pływaniu i snorkelingu. Za 70 dolarów (można taniej, ale w grupie pijanych i głośnych Amerykanów) wykupiliśmy snorkeling na pobliskiej rafie koralowej. Cała łódź tylko dla nas. Całe popołudnie. Rekiny, płaszczki, bajecznie kolorowa rafa koralowa. Najwspanialsze wspomnienie z Belize. Za to nocami – dwie najgorsze burze, jakie w życiu przeżyliśmy. Prognozy pogody zapowiadały tropikalny sztorm. Mieliśmy wrażenie, że pioruny uderzają w chatki obok, że zmiotą z powierzchni wody naszą małą wysepkę.
Po dwóch dniach trzeba było jechać dalej. Postanowiliśmy wrócić do Gwatemali drogą wodno-powietrzną. Najpierw popłynęliśmy na słynne Ambergris Caye. Zostaliśmy tu jeden dzień. Turystyczna masówka. Chcieliśmy wynająć łódkę i popłynąć na snorkeling, ale pogoda nie była łaskawa. Zostało leniwe zwiedzanie wyspy. Z samego rana ruszamy dalej. Nie będziemy tęsknic. Kupiliśmy bilety Maya Island Air do Punta Gorda. Nikt nam nie sprawdzał dokumentów, nie prześwietlał bagażu. Podaliśmy numer rezerwacji i dostaliśmy wielkie zalaminowane karty pokładowe, które po wylądowaniu trzeba było oddać:). Niewielka Cessna Caravan zabrała nas do Belize City. Tam przesiedliśmy się na inny samolot i polecieliśmy dalej do Punta Gorda.






terminal przylotów i odlotów w jednym w Punta Gorda:)



Odbyliśmy najkrótsze loty w naszym życiu – samolot, zanim doleci do Punta Gorda, staje na pośrednich lotniskach. Działa jak trochę droższa taksówka – nasza miała pięć międzylądowań a najkrótszy odcinek nie trwał nawet pięciu minut. Punta Gorda to najdalej na południe wysunięte lotnisko, tylko my tu lecieliśmy. Do miasta dostaliśmy się z lotniska na piechotę. Kupiliśmy bilety do Livingston.
Spędziliśmy w Punta Gorda kilka godzin. Niewielkie portowe miasto z wieloma budynkami jeszcze z XIX wieku. Jest dzień handlowy. Kręcimy się chwilę po targu, przysiadamy koło placu zabaw. Jesteśmy atrakcją dla dzieci. Przenosimy się więc do baru, gdzie przy zimnej Coli czekamy na naszą łódź do Gwatemali. Rejs szybko mija. W Livingston od razu napadają na nas naganiacze. Ciężko się od nich uwolnić biorąc pod uwagę, że poza nami przypłynęło jeszcze tylko czworo turystów. Kłamiemy, że mamy rezerwację w jednym z hoteli. Odpuszczają. Po podstemplowaniu paszportów szukamy hostelu. Zatrzymujemy się przy głównej ulicy – nie jest najtaniej, ale miejsce ma super klimat. No i rządzi w nim czarny kot o imieniu Peach, który z godnością znosi moje pieszczoty.
Popołudnie mija nam na spacerowaniu wzdłuż i wszerz miasta. Żałujemy, że nie możemy zatrzymać się tu choćby dzień dłużej, żeby popłynąć zgłąb Rio Dulce. Zadowalamy się kontemplacją lokalnego portu i pyszną kolacją złożoną z lokalnych grillowanych ryb.



Nasza podróż po Gwatemali zbliża się do końca – rano płyniemy do Puerto Barrios. Z portu do centrum miasta idziemy na piechotę (w panującym od rana upale wydaje mi się, że mój plecak waży tonę). Pani w kasie początkowo nie chce nam sprzedać biletów na „nie turystyczny” autobus, ale jesteśmy uparci. Ostatnie dwa tygodnie dały mi się we znaki. Całą podróż relaksuję się czytając książkę, którą przytaszczyłam tu z Polski i nosiłam na grzbiecie przez całą Gwatemalę. Nie wróci ze mną, zostawię ją w stolicy. Jeśli będąc w Guatemala City znajdziecie w jednym z hoteli książkę Harlana Cobena, to będziecie znali jej historię:)



Do stolicy przyjechaliśmy tuż przed zachodem słońca. Mimo że naczytaliśmy się, jak w niej niebezpiecznie, postanawiamy nie brać taksówki, tylko znaleźć hotel na własną rękę. Oczywiście potwierdził się stereotyp o kobietach i mapach – poszliśmy zupełnie nie w tym kierunku, w którym planowaliśmy. Na szczęście zaczepił nas miejscowy taksówkarz i wyjaśnił, gdzie mamy iść. Nie ukrywam, okolica była nieciekawa. Bezpiecznie poczuliśmy się dopiero w hotelu. I to jakim! Z nielimitowaną, normalną (nieogrzewaną elektrycznym podgrzewaczem) gorącą wodą! Wieczór upłynął nam na pakowaniu (wspominałam, że poza miliardem pamiątek miałam jeszcze w plecaku płetwy i maskę? kupione za grosze w lidlu przed wyjazdem, mieliśmy je zostawić w Belize. No ale przecież szkoda… a, i śpiwory też ze sobą mieliśmy – co akurat okazało się jedną z lepszych przedwyjazdowych decyzji).
Ostatni dzień poświęciliśmy na zwiedzanie stolicy. Mało kto to robi. Jest niebezpiecznie i to widać. Nawet za dnia. Turyści od razu z lotniska jadą do Antigua, unikając Guatemala City. Coś w tym jest. Kilka razy przechodnie mówili nam, żebyśmy uważali. Raz Łukasz zsunął plecak z ramienia, tylko po to, by schować aparat. Od razu podeszła jakaś kobieta i powiedziała, że to niebezpieczne, żeby natychmiast włożył plecak normalnie, bo ktoś może mu go wyrwać.
Mimo to starówka za dnia robi dobre wrażenie. Główne ulice wyglądają europejsko. Robimy sobie spacer śladami secesji. Nawet popularna sieciowa pizzeria znajduje się w budynku w stylu art nouveau. Guatemala City okazuje się ponadto istnym zagłębiem second handów. Jeden z nich, do którego wchodzę, ma powierzchnię boiska piłkarskiego. Samo patrzenie męczy, nie mówiąc o przekopywaniu się przez tony ubrań:).



Przedpołudnie szybko minęło. Czas wracać do Europy. Taksówka, ostatnie quetzale wydane na lotnisku na najlepszą ziarnistą kawę, jaką kiedykolwiek piliśmy, i w drogę! Tym razem przez Salwador, o czym nie było wspomniane przy rezerwacji biletów. Pomimo zmęczenia dwutygodniową wyprawą, tym razem nie mogliśmy spać w samolocie. W Madrycie znów przesiadka, tym razem do Paryża... Ale Paryż to temat na inną relację:)

Dodaj Komentarz

Komentarze (2)

jollka 26 stycznia 2015 19:50 Odpowiedz
Mimo deszczowej aury wycieczka fajna. Gwatemala jest na mojej liście ze względu na Tikal :)
storhelius 5 lutego 2015 15:44 Odpowiedz
Znakomite zdjęcia i czasem fajna głębia, matryca APS-C?